»I speak a different language«
Jesy spojrzała na Londyn po zmroku. Był piękny. Z ręką na sercu mogłaby uznać je za najwspanialsze miasto na świecie. Wskazówki Big Bena sunęły leniwie po tarczy, jakby i one udały się na spoczynek. Jednak nie miała czasu, by móc dalej podziwiać stolicę. Szybko wspięła się po schodach i weszła do środka przyczepy. Zaraz po przekroczeniu progu, do jej nozdrzy doszedł nieprzyjemny zapach, lecz starała się tym nie przejmować. Przyszła tu w ważnym celu. Z prędkością światła znalazła się przy ostatniej klatce. Przysiadła przy niej i zdjęła torbę z ramienia. Zastukała delikatnie w kraty. Postać skulona w cieniu poruszyła się. Dziewczyna wstrzymała oddech. Skłamałaby mówiąc, że się nie bała. Nie wiedziała czego może się spodziewać, ponieważ ona, jak i pozostali, nie mieli wielkiego pojęcia o tym co się dzieje w środku. Po namiotach krążyły jedynie owiane tajemnicą legendy. Na kolanach podszedł do niej chłopiec. Nie mógł mieć więcej niż siedemnaście lat. Miał oliwkową karnację, kruczoczarne włosy, które kleiły mu się do czoła, bladoróżowe usta i typową, arabską urodę. Cały czas patrzył na nią swoimi dużymi, karmelowymi oczami, obserwując uważnie każdy jej ruch. Na sobie miał jedynie podarte, krótkie spodenki, trząsł się z zimna, a jego ciało nosiło ślady pobicia. Szatynka poczuła ukłucie w sercu, kiedy to zobaczyła. Nie mogła uwierzyć, że takie rzeczy dalej dzieją się na tym świecie. Tak jakby ludzkość nie wycierpiała jeszcze wystarczająco. "Dlaczego każdy za wszelką cenę stara się zrobić z życia przedpiekle?" - zaczęła się zastanawiać. Za sobą usłyszała szmery. Odwróciła się. Reszta niewolników z zainteresowaniem przyglądało się jej. Przełknęła głośniej ślinę. Poczuła jak zasycha jej w gardle, jednak wtedy przypomniała sobie o obietnicy złożonej Mars.
- Cześć! - Pomachała delikatnie, by go nie wystraszyć.
Po czym otworzyła swoją torbę i wyjęła stamtąd kawałek chleba, który mu podarowała. Nastolatek chwilę się wahał, lecz przyjął jedzenie. Jadł powoli, jakby bojąc się tego co się stanie kiedy skończy. Nelson cierpliwie czekała. Gdy przełknął ostatni kęs, wepchnęła swój palec wskazujący pomiędzy kratki, wywołując tym samym u mulata pisk paniki.
-Shh.. - zaczęła, próbując go uspokoić.
Zabrała dłoń i spróbowała pokazać na własnym ciele rany, które miał. Zaznaczała kółka nad przedramieniem.
-Jesteś ranny - powiedziała - Opatrzę je, jeśli mi pozwolisz.
Na potwierdzenie swych słów, wyjęła kilka bandaży i niewielką buteleczkę spirytusu, kótrą pokazała mu. Na czworaka podeszła do drzwi klatki. Złapała w dłonie zimną, metalową kłódkę. Wyjęła z kieszeni kluczyk i przekręciła go. Nie marnowała czasu, zamykaniem drzwi. Chłopak na szyi i nadgarstkach miał skórzane kajdany, od których ciągnął się łańcuch przykuty do ściany. Dodatkowe środki bezpieczeństwa, które musieli zacząć stosować po tym jak jedna z niewolniczek uwolniła się i uciekła. Jesy dokładnie to pamiętała. Byli wtedy w Moskwie. Mieli zostać tam na dwa tygodnie, lecz zaledwie po kilku dniach pojechali dalej. Elsa zbudziła ich nagle w środku nocy, Rozkazała się spakować i nie zadawać pytań. Nikt nie musiał pytać. Każdy zdawał sobie sprawę z tego co się wydarzyło w lesie. Szatynka potrząsnęła głową, wybudzając się ze wspomnień. Musiała skupić się na chwili obecnej. Ostrożnie podeszła do swojego pacjenta. Nie był zbyt ufny, jednak podobała jej się myśl, że jakimś cudem zrozumiał co powiedziała i będzie współpracować. Nasączyła wacik alkoholem i przyłożyła go do skaleczenia. Brunet chwilę się wyrywał, wydając z siebie jęki bólu, jednak szybko zastygł w bezruchu. Nelson sięgnęła po bandaż i zrobiła opatrunek.
-Widzisz? Chciałam ci tylko pomóc. - Położyła sobie dłoń na dekolcie. - Ja - przyjaciel.
Więzień przyglądał jej się zaniepokojony. Tym czasem ona opatrzyła praktycznie wszystko. W myślach zapisała sobie, by następny razem przynieść mu koc. Wyszła z klatki, którą zamknęła na kłódkę. Wstała i wytarła kurz z kolan. Zarzuciła swoją torbę na ramię. Ponownie wskazała na siebie.
-Jesy. Nazywam się Jesy. - To były jej ostatnie słowa nim opuściła przyczepę i wróciła do swojego namiotu.
***
-Nie, nie i jeszcze raz nie! - ryknęła Elsa, uderzając pięściami w stół - Nic nie umiecie zrobić porządnie!
Elliot przeklął pod nosem. Miał już dość zachowania właścicielki i tego, że traktowała ich jak marionetki. Spojrzał w bok. Widział jak Jade, po raz kolejny dzisiaj, wyplątuje się ze swoich wstęg, na których zawisała w powietrzu. Otarła pot z czoła. Dziś był wyjątkowo upalny dzień jak na Londyn. Żar słońca palił ich ciała, a Mars ani myślała zaprzestać próby. Zwłaszcza dlatego, że była to próba generalna przed ich dzisiejszym występem, który zbliżał się nie ubłagalnie. Kobieta modliła się w duchu, by wypadł jak najlepiej. Jeśli tutaj sobie nie poradzą, to będzie ich koniec. Przyglądała się swojej trupie z ciepłym uczuciem na sercu. Choć nie chciała tego przyznać, byli jak rodzina. Jedli razem, spali razem i występowali również razem. Nie miała dość odwagi, by powiedzieć komukolwiek o ich problemach finansowych i o tym, że żywot cyrków jest już w sumie zakończony. Dostrzegła jak do środka wchodzi Mel. Jej włosy upięte były dziś w kok, a na sobie miała jakąś spraną, letnią sukienkę.
-Wszystkie bilety zostały kupione, madame.
Kobieta uśmiechnęła się wesoło, lecz jej radość została szybko przerwana.
-Cholera jasna! Perrie jeśli jeszcze raz coś upuścisz to przysięgam, że poucinam ci te krzywe ręce! - krzyknęła, gdy Edwards w nerwach przez przypadek rozsypała talię kart po scenie.
-Nic takiego się nie stało! - odkrzyknął Liam, broniąc honoru swojej dziewczyny.
Nelson przyglądała się całej tej scenie bez słowa. Przyglądała się tej parce, a kąciki jej ust mimowolnie się podniosły. Myśleli, że znajdą tu swoje szczęście. Ona też tak kiedyś myślała. Znała historię ich ucieczki. Kiedyś podczas jednej z burzowych nocy, którą spędzili w pociągu, opowiedzieli jej. Obydwoje urodzili się w Anglii. Payne był synem szewca i krawcowej. Jego matka zmarła przy porodzie. Jego tata zajmował się wychowaniem jedynego potomka, jednocześnie prowadząc zakład, by mieli gdzie i za co żyć. Nie byli może śmietanką, ale chłopak zawsze opowiadał o swoim ojcu z pełnym szacunkiem i wdzięcznością. Kilka dni po jego czternastych urodzinach jego rodzic poważnie zachorował. Nie chciał, by jego latorośl oglądała go w takim stanie, dlatego posłał go do znajomego z Paryża. Los chciał, że w tym samym czasie w mieście miłości przebywała także Perrie z rodziną. Ona to była kompletnie inna historia. Jej przodkowie byli arystokratami oraz brali czynny udział w kolonializmie, stąd nigdy nie musieli martwić się o pieniądze. Poznali się na Placu Zgody. Blondynka stanęła na krawędzi Fontanny Mórz, jednak zaczęła tracić równowagę. Gdyby nie szatyn, wpadłaby do wody, mocząc swoją drogocenną odzież. Właśnie tamtego lipcowego popołudnia coś pomiędzy tą, nie znaną sobie, dwójką zaiskrzyło. Spędzili całą resztę dnia w swoim towarzystwie, a gdy wieczorem przyszło im się pożegnać, postanowili uciec razem niczym na filmach romantycznych. Patrząc na to z perspektywy czasu, było to niewyobrażalnie głupie. Znali się nie całe kilka godzin, a zachowywali się jakby była to miłość na całe życie. Pod osłoną nocy, uciekli z cyrkiem. Nelson pamięta jak dzieliła z nimi wtedy wagon. I dokładnie pamięta, jak właśnie wtedy, nim zasnęli, poprzysięgli sobie wieczną miłość i, że nie opuszczą się aż do śmierci. Od tamtych wydarzeń minęły cztery lata. Cztery, długie lata podczas, których ich miłość rosła i rośnie nadal, tak jakby każdego kolejnego dnia zakwitała na nowo. Czy to przeznaczenie, tamtego popołudnia w Paryżu? Zapewne nigdy się nie dowiemy.
-Jesy do cholery jasnej! - Nagły krzyk wybudził dziewczynę z przemyśleń.
Rozglądnęła się. Każdy jej się przyglądał. Nie rozumiała co przegapiła. Otworzyła usta, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Elsa złożyła usta w cienką linię i podeszła do niej. Wymierzyła swój wskazujący palec w jej stronę.
-Jeśli zaśniesz tak na dzisiejszym występie to przysięgam, że rzucę cię na zjedzenie tygrysom! - wrzasnęła.
Przykryła się swoim szlafrokiem, w którym paradowała od rana i z pogardą w głosie rzuciła:
-Koniec próby. Wracajcie do swoich zajęć.
-Nieźle ją rozgniewałaś - usłyszała szatynka za sobą.
Obróciła się i ujrzała Harry'ego, który już miał papierosa pomiędzy wargami. Zaciągnął się, a dymem dmuchnął jej w twarz na co Nelson skrzywiła się. Już miała go upomnieć, gdy kątem oka dostrzegła czyjś cień. Zmarszczyła brwi. Wyszła na zewnątrz, jednak nie zauważyła intruza.
-To nie nasz samochód.
Podskoczyła i złapała się za serce, gdy nagle koło niej pojawił się Niall, który z dziwnym wyrazem twarzy przyglądał się zielonemu pojazdowi. Na jego ramieniu dalej siedział Ernest – jego lalka do brzuchomówstwa, na którą szatynka w duchu się wzdrygnęła. Było coś w tej kukle co przyprawiało ją o dreszcze. Blondyn obrócił się na pięcie i zaczął kierować się w stronę namiotu.
-Mam tylko nadzieję, że nie będziemy mieli kłopotów - mruknął jeszcze nim odszedł.
***
Louis zapinał ostatnie guziki swojej białej koszuli. Złapał w dłonie swoją marynarkę, która leżała na oparciu krzesła i przysunął ją sobie do nosa. Jeśli Odelia wyczuje od niego tanie perfumy - będzie martwy. On osobiście nie poczuł żadnej nowej woni, lecz znając wrażliwy węch swojej narzeczonej, postanowił nie ubierać jej na siebie.
-Możesz być jutro? - spytała dziewczyna, rozłożona na łóżku.
Mężczyzna zaśmiał się i wyjął z kieszeni spodni sto funtów, które rzucił na pobliską komodę.
-Nie będzie mnie jutro ani pojutrze. Żegnaj. - I tymi słowami opuścił pomieszczenie.
Kiedy wyszedł z hotelu poczuł jak wiatr muska jego rozgrzane policzki. Na dole już czekał na niego szofer. Cicho się z nim przywitał i pojechali do domu. Tomlinson oparł głowę na dłoni i oglądał widoki za oknem. Powinien czuć się z brudny z tym co robił, miał tego świadomość. Zdradzał swoją przyszłą żonę przy każdej sposobności. Wiedział, że gdyby ludzie się o tym dowiedzieli uznali by go za tak samo obleśnego i ohydnego jak dziwki, którym płaci za milczenie. Jednak szatyn nie czuł ani krzty winy. Nie żenił się z miłości, tylko dla pieniędzy. Owszem miał wiele, ale dlaczego by nie mieć jeszcze więcej? Nim zdążył się zatracić w swoim romansie do rzeczy materialnych, znalazł się pod swoją rezydencją. Podziękował szoferowi i szybko opuścił samochód. Beaulieu, będąc szczerym, miała wiele cech, za którymi Louis całkowicie nie przepadał. Urodziła się w bardzo wysoko postawionej, francuskiej rodzinie i już od dziecka znała swoje miejsce w społecznym łańcuchu pokarmowym. Mężczyzna momentami miał wrażenie, że kobieta myśli o sobie jak o, co najmniej, Księżnej Francji. Gardziła każdym kim tylko mogła. Sprawiało jej to najwidoczniej ogromną przyjemność. Jej poglądy różniły się od poglądów jej narzeczonego. On uważał, że każdy jest równy, niezależnie od swojego pochodzenia czy koloru skóry. Tymczasem ona zatrzymała się na etapie czarnych niewolników i kolonii i fakt, że ci ludzie zyskują coraz to więcej praw, był jej bardzo nie w smak. Przez tydzień zaraz po jej przyjeździe, narzekała na to dzień w dzień i wykłócała się z niebieskookim, że marnuje pieniądze chociażby na edukację pociech służących. Dzięki temu zyskał sobie także milczenie swoich pracowników. Kiedy tylko Brytyjczyk przekroczył próg, wiedział że szykuje się coś dużego.
-O co chodzi? - spytał po cichu Deloris, która akurat mknęła do kuchni.
-Lady Beaulieu prosiła, by przekazała panu, że dzisiaj o dziewiętnastej wychodzicie.
-A gdzież to?
-Niestety Lady Beaulieu nie zdradziła rąbka tej tajemnicy, sir. - Po czym zniknęła w pokoju obok.
Szatyn pokiwał smutno głową, przyjmując ten fakt do wiadomości. Nie miał najmniejszej ochoty nigdzie wychodzić, zwłaszcza z nią. Miał nadzieję, że wieczorem uda mu się ponownie wymknąć na spotkanie z Anthonym, jednak teraz wiedział, że szanse są nikłe. Westchnął i opierając się na balustradzie, wszedł po kręconych schodach na górę, by przygotować się na niespodziankę jaką przyszykowała dla niego Francuzka.
***
Światła, muzyka, akcja! Wszędzie coś grało, śpiewało i tańczyło. Tomlinson ledwo nadążał wodzić wzrokiem. Jego wybranka postanowiła zabrać go do cyrku. Do jednego, jedynego miejsca, którego bezwzględnie nienawidził. Pałał nienawiścią do tych wszystkich ludzi, którzy stali na scenie, a raczej osoby, która nimi dyryguje. Nie był głupi. Wiedział jak działa ta zabawa. Przepiękny, dobrze ubrany właściciel z miłym głosikiem daje ci do podpisania kontrakt. Obiecuje podróże i diamenty. Sławę i wielbicieli. Lecz nie daj zwieść się tej pokusie. Choć podpisujesz dokument czarnym piórem, wiedz że ma taką wartość jakbyś podpisał to własną krwią. Pakt z diabłem. Potem gdy budzisz się z tego pięknego snu jest już za późno. Pytasz się, gdzie są wspaniałości, a złowrogi głos odpowiada ci, że to był jedynie chwyt reklamowy. Mężczyzna nie był jak reszta widowni, której jedynym celem na ten moment było zapchanie swoich policzków tłustym popcornem. Z trudem wysiedział do końca. Nie mógł znieść tych sztucznych uśmiechów, które sam miał doszlifowane do perfekcji. W pewnym momencie poczuł się, jakby to on sam, występował na scenie. W końcu jego życie to nic więcej jak jedna wielka maszkarada. Gdy kurtyna nareszcie opadła, wręcz wybiegł z czerwonego namiotu. Nie mógł tam dłużej siedzieć. Mdliło go od tych wszystkich zapachów wymieszanych razem. Rozglądnął się po posesji. Chyba jako jedyny na razie opuścił występ. Nie miał jeszcze sił na konfrontację z Odelią i powrót do domu. Szybko odnalazł swojego szofera i prosił, by przekazał jego narzeczonej, że on sam wróci na piechotę. Kiedy załatwił sobie trochę czasu wolnego, postanowił wejść do lasu. Szum drzew działał na niego kojąco. Będąc szczerym, nie znał dobrze tej części miasta. Nie urodził się tutaj. Przyszedł na świat w Leeds w średnio zamożnej rodzinie. Na całe swoje bogactwo zapracował sam. Może dlatego czasami tak trudno było mu się dogadać z szatynką. Nie wiedział jak to jest, mieć wszystko czego się pragnie od maleńkości. Rozmyślając nad tym co było, jest i będzie zagłębiał się coraz bardziej i nawet nie zauważył kiedy, najzwyczajniej się zgubił. Przystanął na moment, próbując opracować jakiś plan, gdy nagle zza drzew zobaczył jakiś dość duży obiekt. "Czy to dom?" - pomyślał. Miał taką szczerą nadzieję. Postanowił tam spytać o drogę powrotną, lecz im bliżej celu się znajdował, tym bardziej zdawał sobie sprawę, ze to nie jest żadna chatka tylko zwykła drewniana przyczepa. Zmarszczył brwi, niewiele z tego wszystkiego rozumiejąc. Jednak postanowił rozwiać wszelkie wątpliwości i zapukał. Zero odpowiedzi. Przygryzł wargę. Musiał wiedzieć co skrywa wagon w środku lasu. Zauważył malutkie okienko z kratami. Szybko wspiął się po konstrukcji i zajrzał do środka. Wstrzymał oddech. Ludzie. Dużo ludzi. Różnych, którzy nie wyglądają na Europejczyków. On patrzy się na nich, a oni na niego. I właśnie wtedy go zobaczył. Te duże, karmelowe oczy, które wpatrywały się w niego z zaciekawieniem i strachem jednocześnie. Louis nie wiedział jak to jest mieć wszystko czego się pragnie od maleńkości. Wiedział co to ciężka praca, bóle mięśni i satysfakcja z osiągnięcia wyznaczonych sobie celów. Całe życie spędził kochając rzeczy i używając ludzi. Ale było coś w tych pięknych oczach, co sprawiło, że pragnął podarować temu chłopcu wszystko co ma i jeszcze więcej. Coś co sprawiło, że pragnął kochać. Nie chciał go dostać, nie był nauczony, że wszystko co sobie zażyczy pojawi mu się przed czubkiem nosa. Chciał go zdobyć tak samo jak zdobył cały swój majątek. Ciężką pracą. Mógłby patrzeć na nieznajomego całą noc, lecz nagle poczuł chłód na plecach na środku kręgosłupa.
-Kim ty do cholery jesteś i co tutaj robisz?